Choć w ostatnim czasie pojawiło się wiele bardzo dobrych, filmowych i serialowych adaptacji gier wideo, to wciąż trafiają się tytuły, które przypominają nam o latach posuchy i wielkich rozczarowań z nimi związanych. Na każdy Fallout, czy The Last of Us przypadnie jakiś Need for Speed czy Max Payne. I wcale nie musicie być ekspertami w kwestii gier wideo, by gołym okiem dostrzec, że są to po prostu bardzo słabe produkcje. Dziś, tego „zaszczytu” dołączenia do grona takich tytułów dostąpił serial Like a Dragon: Yakuza.
Na wstępie podkreślę, że z grami z serii Like a Dragon nie miałem nigdy do czynienia. Jednakże, fanem kultury japońskiej jestem od dawna i stąd zainteresowałem się tym tytułem. Gwoli ścisłości, w recenzji skupię się po prostu na samym serialu, nie oceniając jak dobra czy zła jest to adaptacja gier wideo.
Jak możecie się domyślić po samym tytule, serial przenosi nas do świata japońskiej mafii. Ale o czym tak właściwie opowiada? Już na tym etapie pojawiają się pierwsze problemy z tą produkcją, gdyż jej fabuła jest mocno poplątana i ciężko jest w prosty sposób opowiedzieć o Like a Dragon: Yakuza. Bohaterami serialu jest grupka sierot, które za wszelką cenę chcą zmienić swoje życie i wyrwać się z sierocińca, w którym panuje uciążliwa dyscyplina. Pomysł napadu na salon gier, który kontroluje mafia, na zawsze odmienia ich los.
W 1. sezonie serialu śledzimy różne ścieżki czasu. W 1995 r. przyglądamy się bohaterom jeszcze w sierocińcu i gdy planują swój napad, wchodząc w drogę Yakuzie. Przyglądamy się również jak ich życie zmieniło się w związku tym wydarzeniem i wkroczeniem do świata przestępczości. Głównym punktem tego okresu jest zabicie głowy rodziny Doujimy przez Kazamę Kiryu. Drugi okres czasu pokazuje nam rok 2005, gdy bohater wychodzi z więzienia i wraca do świata, który zupełnie się zmienił. Jednocześnie, próbuje odnowić przyjaźń z pozostałymi sierotami i pakuje się w konflikt między klanami Yakuzy i poszukiwanie zaginionej przyjaciółki.

Brzmi to wszystko dość skomplikowanie, prawda? A to tylko wycinek fabuły serialu. Fabuły, która przez skoki między jednym, a drugim okresem czasu, z odcinka na odcinek wydaje się być coraz bardziej zagmatwana. Ledwo poznajemy głównych bohaterów, a już skaczemy z jednego wątku na drugi i tak „w koło Macieju”. Poza tym, nie nawiązałem więzi z żadną postaci, nawet z głównym bohaterem. Wszyscy wydali mi się być po prostu nijacy, choć na pierwszy rzut oka wyglądali na naprawdę barwne postaci.
Chaotyczny scenariusz to jedno, a realizacja serialu to zupełnie inna para kaloszy. Wiele lokacji wygląda sztucznie. Jeśli widz ma wrażenie, że oglądając serial/film jest na planie filmowym, to coś jest nie tak, prawda? A w wielu scenach takie właśnie miałem odczucie. Poza tym, choć lądujemy w świecie Yakuzy, to zabrakło mi tutaj mroczniejszego klimatu, który objawia się głównie w scenach walki. Z tymi zresztą jest nie lepiej. Choć sam finał jest krwawy, efektowny i brutalny, to choreografia walk pozostawia wiele do życzenia. To samo dotyczy montażu całego serialu, stąd wspomniany przeze mnie chaos.

Jako miłośnik japońskiej kultury, nie dowiedziałem się z tego serialu niczego ciekawego, ani nowego. Jako fan filmów i seriali, który od dłuższego czasu je recenzuje, serial Like a Dragon: Yakuza nie zaoferował mi niczego oryginalnego. Wygląda jakby wydano na niego dużo kasy, a ostateczny efekt był tani i tandetny. Jest kilka efektownych scen i niezłych walk, ale to za mało by zainteresować serialowych wyjadaczy.
Ocena: 4/10
Zdjęcia: Prime Video
