W czasach, gdy Hollywood na całego wykorzystuje naszą nostalgię, żaden film nie wypadł w tej kategorii lepiej, niż oddający hołd latom 80. i ówczesnemu przebojowi z Tomem Cruisem w roli głównej, Top Gun: Maverick. Skąd w ogóle wziął się fenomen tego filmu i czy faktycznie jest on tak dobry jak świadczą o tym opinie krytyków oraz rekordowe dochody? Według mnie, jak najbardziej, a oto dlaczego.
Top Gun trafił do kin w 1986 roku, a na jego kontynuację przyszło nam czekać ponad 35 lat. Był najlepiej zarabiającym filmem tamtego roku, najbardziej dochodowym obrazem w karierze wciąż bardzo młodego Toma Cruise’a, a także jego pierwszym zetknięciem z kinem akcji. Zyskał on status kultowego, a jednak przez tak wiele lat, nikt nie był w stanie stworzyć scenariusza sequela, którego fani bardzo chcieli zobaczyć.
Film opowiadał o młodym, szalenie utalentowanym, ale zarazem podejmującym nieraz zbędne ryzyko pilocie, ksywa Maverick, który dostał się do prestiżowego programu Top Gun dla najlepszych pilotów. W Top Gun: Maverick powracamy do postaci głównego bohatera, który, choć niewiele się zmienił pod względem charakteru, teraz obejmie zupełnie nową i po części przerażającą dla niego funkcję nauczyciela utalentowanych kadetów, spośród których będzie musiał wybrać zespół do bardzo niebezpiecznej misji.
Już sam początek jest jak odświeżona wersja wprowadzenia z oryginalnego filmu. U mnie wywołała ona swego rodzaju poczucie komfortu. Jak zresztą potwierdziło się to w późniejszej części obrazu, reżyser Joseph Kosinski nie próbuje tutaj na nowo „odkrywać Ameryki”, ale nadaje całości ton i klimat rodem z 1986 roku. Jest trochę tak jakbyśmy nigdy nie opuścili tamtego świata i ja kupiłem to w 100%.

Maverick jest już nieco starszy i dojrzalszy, ale to ten sam szalony pilot, który chce przełamywać kolejne bariery. Niestety, jego styl bycia nie każdemu przypadł do gustu i wciąż są osoby na wysokich stanowiskach, które pragną utrudnić mu życie. Na szczęście, ma przyjaciół i niczym kot, ląduje na czterech łapach. Nie inaczej jest w przypadku Top Gun: Maverick, w którym nie tylko będzie próbował nauczyć młodych jak wykonać zadanie, które wydaje się być niewykonywalne, ale także będzie musiał zmierzyć się z demonami swojej przeszłości.
Powyższe dwa elementy doskonale łączą się w jedną całość w historii napisanej przez Jima Casha, Jacka Eppsa Jr. i Petera Craiga. Sama fabuła jest bardzo przejrzysta i w gruncie rzeczy prosta. Pete Mitchell wraca na stare śmieci, tylko w nowej roli, a film kończy się niebezpieczna misją, do której przygotowuje młodych pilotów. Nie ma w tym wielkiej filozofii, a jednak sukces obrazu zdaje się tkwić właśnie w tej prostocie. Jesteśmy w znajomym otoczeniu, z dobrze znanym nam przyjacielem z dalekiej przeszłości, z którym dobrze spędza nam się czas.

W Top Gun: Maverick mamy charakterystyczne dla poprzedniej części sceny, czy momenty. Ponownie piloci latają bez podkoszulek, tym razem grając w futbol. Jest pierwsza scena, w której samoloty na lotniskowcu szykują się do startu. Jest muzyka rodem z lat 80., przywodząca na myśl klimat oryginału. W końcu mamy tę adrenalinę, związaną z prowadzeniem superszybkich myśliwców, co zresztą Tom Cruise robi naprawdę, nie wysługując się CGI. Wręcz czujemy zapach paliwa, unoszący się w powietrzu i napięcie związane z niebezpieczną misją. To wszystko świetnie na nas działa.
Co najważniejsze, fabuła nie próbuje robić z widza kompletnego matoła. Nie muszą absolutnie wszystkiego mówić wprost i przypominać. Jeśli już tak się dzieje, to ma to miejsce w sposób subtelny, stylowy, czy nawet ekscytujący. Oczywiście, przed seansem warto jednak przypomnieć sobie oryginał, ale uważam, że nawet bez takiej powtórki, większość jeśli nie całość historii będzie dla nas zupełnie zrozumiała.

Jeśli chodzi o aktorstwo, to film jest jak najbardziej przyzwoity. To znaczy, na tyle wciągamy się w historię, że nie myślimy nawet o tym, że to przecież nie są prawdziwi piloci. Największe pole do popisu mają tutaj Tom Cruise oraz Miles Teller, gdyż relacja między dwójką granych przez nich bohaterów po części napędza fabułę Top Gun: Maverick. To ona wzbogaca emocjonalny ciężar filmu, każe nam zastanawiać się, najpierw dlaczego stosunki między nimi są negatywne, a później, czy jest choćby cień szansy by je naprawić. No, a Maverick jest dojrzalszy i przy tym emocjonalnie wrażliwszy, więc to pomaga.
Ujmując to najprościej jak się da, w Top Gun: Maverick po prostu wszystko zagrało tak jak trzeba. Dlatego właśnie film bardzo przypadł mi do gustu i świetnie się na nim bawiłem. Nie oznacza, że jest kinowym arcydziełem, ale to doskonała rozrywka, która ani przez minutę się nie nudzi. Są tu prawdziwe emocje, wspaniałe pokazy podniebnych akcji oraz prosta i zrozumiała historia, z którą w jakimś stopniu, choć nie dosłownie, każdy z nas może się utożsamić. Wszystko jest tutaj większe, ładniejsze, bardziej dopracowane niż w pierwszej części, a jednocześnie bardzo zgrabnie film zwraca się w jej kierunku, oddając hołd klasykowi z lat 80. To jest doskonały przykład tego, że wykorzystywanie nostalgii w kinie ma sens, jeśli tylko skorzystają z tego odpowiedni ludzie. Absolutnie polecam!
Ocena: 7,5/10
Zdjęcia: Paramount Pictures
