„Ghost in the shell” (2017) – O granicach człowieczeństwa

W ostatnim czasie pojawia się coraz więcej hollywoodzkich adaptacji japońskich animacji. Zdążyły one wywołać sporo kontrowersji. Już w 2009 r. miałem okazję obejrzeć katastrofalny przykład tego trendu w postaci „Dragonball: Ewolucja”. Minęło kilka lat, a premierę miał mocno krytykowany „Death Note” od Netflixa. Na szczęście są wyjątki od reguły i do tych należy „Ghost in the shell”.

Moją pierwszą reakcją na fakt próby ekranizacji jakiegokolwiek anime jest puknięcie się w głowę i głośne stwierdzenie „odbiło im”. O ile jestem w stanie zrozumieć chęć ciągłego kontynuowania serii jak choćby w przypadku „JoJo Bizarre Adventure”, „Detective Conan”, a nawet „Pokemon” i akceptuję pomysł powrotu po wielu latach („Dragon Ball Super”), to z wielkim trudem przychodzi mi pojęcie czemu Amerykanie muszą kłaść swoje łapska, na czym co może przysporzyć im wiele kłopotów i raczej nie pasuje do stylistyki ich produkcji. Zawsze daję jednak szansę każdemu filmowi, nawet jeśli jego zwiastun zniechęci mnie do jego seansu.

Tak właśnie było z „Ghost in the shell”. Pierwsze ujęcia, które ukazały się w Internecie zupełnie nie przekonały mnie do tej ekranizacji. Z braku czasu nie udałem się zatem do kina i spokojnie czekałem, aż film ukaże się na DVD. W końcu się doczekałem i efekt przerósł moje oczekiwania.

Akcja ma miejsce w niedalekiej przyszłości. Gdzie? Jeśli ktoś oglądał pełnometrażowe filmy animowane bądź seriale, mógłby pomyśleć, że to po prostu Tokyo, bo główni bohaterowie działali na rzecz rządu japońskiego. O dziwo, nazwa miasta, ani państwa nie pada, zapewne ze względów bezpieczeństwa i faktu, że występują tu aktorzy wszystkich ras, niekoniecznie zgodnie z ich pierwowzorami. To jednak mały pikuś. To co widzimy zapiera bowiem dech w piersiach.

Warstwa wizualna filmu w reżyserii Ruperta Sandersa jest jedyna w swoim rodzaju. Duża w tym zasługa wcześniej wspomnianych animacji, gdyż postarano się jak najwierniej odwzorować cybernetyczną przyszłość razem z jej wypełniającymi ją nowymi technologiami. Zdjęcia zostały wykonane w Nowej Zelandii, a przede wszystkim w Hong Kongu, którego różne odcienie można tu dostrzec. Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak wyglądające zza nowoczesnych wieżowców reklamy w formach hologramów, od których nie mogłem oderwać wzroku.

Wróćmy jednak do fabuły. Już na samym początku poznajemy główną bohaterkę, major Mirę Killian, której umysł został przeniesiony do cybernetycznego ciała przez firmę Hanka Robotics, której nazwa przez cały seans stanowiła dla mnie źródło żartów (w końcu kto nie zna jakiejś Hanki?). Bohaterka zostaje wcielona do Sekcji 9, zajmującej się walką z terroryzmem. Rok później zajmuje się ona pościgiem za cyber-terrorystą, Kuze który zabija starszych naukowców pracujących w firmie.

Akcja trzyma w napięciu i także w przypadku scen walki trzeba pochwalić osoby odpowiedzialne za efekty specjalne. Co prawda nie przypadł mi do gustu strój, w którym do walki przystępowała Scarlett Johansson, ale efekt niewidzialności, a także jej wzmocnione przez cybernetyczne ciało umiejętności sprawiały wrażenie żywcem wyjętych z serialu, może nawet za bardzo.

Przejdźmy zatem do obsady. Cały film kręci się wokół głównej bohaterki, zapewne dlatego postanowiono, że najgłośniejsze nazwisko w produkcji przypadło wcielającej się w nią Scarlett Johansson. Próżno jednak szukać tu innych hollywoodzkich gwiazd. Jest tu co prawda Juliette Binoche, ale Francuzkę kojarzę raczej z poważnych filmów (choćby „Trzy kolory”), Michael Pitt („Zakazane Imperium”, „Hannibal”) czy Pilou Asbæk („Lucy”, „Ben Hur”, „Gra o Tron”), ale z całym szacunkiem dla ich talentu, nie nazwałbym ich największymi gwiazdami amerykańskiego kina. To chyba jednak lepiej dla samego filmu, w którym centralną rolę powinna i zajmuje major Killian.

Nie mam żadnych zastrzeżeń do aktorstwa, ale ubolewam nad faktem, że większość postaci drugoplanowych została przedstawiona bardzo pobieżnie i ciężko wyrobić sobie o nich jakiekolwiek zdanie. Choćby potężny Batou, który prowadzi poważne rozmowy z główną bohaterką, a także stanowi źródło rozluźnienia widza w tej mrocznej podróży, nie mówi zbyt wiele o sobie. Bierze udział w akcji i tyle. Reszta Sekcji 9 została całkowicie pominięta, a pomniejszą rolę odgrywa jedynie jej szef, Aramaki, w którego wciela się legenda japońskiego kina, Takeshi Kitano. Ubolewam nad tym jako fan serii, jeśli jednak nigdy nie oglądaliście anime, i tak możecie zauważyć pewną dysproporcję, która w moim przypadku sprawiła, że nie byłem w stanie przywiązać się do bohaterów.

Jednym z problemów, których może wam dostarczyć film jest jego poważna, filozoficzna retoryka. „Ghost in the shell” mówi bowiem o przenoszeniu umysłu do sztucznego ciała, a to nastręcza pytań o istnienie ludzkiej duszy, o to czy naprawdę istniejemy, a może jesteśmy w całości sztuczni, tylko nie zdajemy sobie z tego sprawy. Główna bohaterka została pozbawiona swoich wspomnień, a to tylko pogłębia jej wątpliwości. 

Akcja zostaje jednak na tyle zrównoważona z wyżej wspomnianą filozofią, że nie powinno to nikomu przeszkodzić w dobrej zabawie, którą niewątpliwie daje te 106 minut podróży po zupełnie nowym świecie. 

W tym miejscu chciałbym jeszcze odnieść się do kwestii tzw. „whitewashing”, czyli wcielania się białych aktorów w postacie innych ras. Pierwowzór filmu za który odpowiada Shirow Masamune był umiejscowiony w Japonii, a w skład wspominanej już kilkakrotnie Sekcji 9 wchodzili oczywiście sami Japończycy, gdyż była ona specjalną jednostką rządową. W filmie Sandersa tylko szef Aramaki został odegrany przez japońskiego aktora, a reszta zespołu (która generalnie i tak została olana) została zmieniona. Osobiście przeszkadzało mi to w odbiorze filmu jedynie z początku, ale z czasem w zupełności się do tego przyzwyczaiłem. W pewnych momentach takie działanie było uzasadniane. Nie wspomina się w ogóle, o tym w jakim kraju ma miejsce akcja filmu. Fakt, że bohaterowie rozumieją język japoński można wytłumaczyć przez ich cybernetyczne udogodnienia. Przez to wszystko trzymało się dla mnie kupy.

Na wstępie napisałem, że „Ghost in the shell” jest wyjątkiem od reguły jaką są kiepskie ekranizacje japońskich animacji w Hollywood. Wspomniałem też, że film pozytywnie mnie zaskoczył i nadal podtrzymuję swoje zdanie. Naprawdę warto poświęcić czas tej cyberpunkowej extravaganzie.

Ocena: 7,5/10

1 comments

Leave a Reply