Hollywood. Miejsce, w którym spełniają się marzenia. Niestety nie wszystkie. Ale co jeśli możemy zmienić historię i sprawić, że ci, którzy z różnych, często niezależnych od nich względów byli skazani na życiową porażkę, odniosą upragniony sukces?
Na powyższe pytanie odpowiada najnowsza produkcja Ryana Murphy’ego, która miała premierę 1 maja na platformie Netflix. Serial zatytułowany po prostu „Hollywood” opowiada historię młodych ludzi, pragnących zostać gwiazdami branży filmowej w czasach po II wojnie światowej.
W ciągu siedmiu odcinków twórcy zabierają nas w drogę „od zera do bohatera”. Choć przez większość czasu może wam wydawać się, że jest to pełna humoru komedia, produkcja porusza bardzo ważne kwestie, pokazując zmagania chociażby homoseksualistów czy czarnoskórych, których pozycja w społeczeństwie i w branży jest z góry określona, a znajduje się ona na samym dnie.
Ryan Murphy swoim serialem wykonuje ten jeden odważny krok, którego wiele gwiazd Hollywood minionych lat nie zrobiło ze względu na ostracyzm z jakim mogli się spotkać. Ten krok nie oznacza jednak, że dla bohaterów rzeczywistość staje się idealna. Nie. Nadal muszą zmagać się z wieloma problemami, ale spełniają swoje marzenia.
Wróćmy jednak do samej fabuły. Mam z nią pewien problem. Uważam, że wszystko dzieje się tu zbyt szybko! Poznajemy Jacka Castello, jednego z głównych bohaterów, weterana który pragnie zostać gwiazdą jednak prócz swojej niewątpliwej urody nie ma do zaoferowania ani doświadczenia, ani zbyt wiele talentu (jak się później okazuje). Przy odrobinie szczęścia i odpowiednio wypracowanym relacjom zostaje on jednak obsadzony w głównej roli, choć nieco wcześniej wszystko wskazywało na to, że przed nim długa droga. Trochę to dla mnie nierealne, a podobnie rzecz się ma z innymi postaciami. Archie przebija się ze swoim pierwszym scenariuszem, a reżyser Raymond Ainsley pojawia się nagle i bardzo łatwo zdobywa szansę na stworzenie własnego filmu.
Powyższe problemy z rozwojem postaci rekompensują wspaniałe kreacje aktorskie. Myślałem, że Jim Parsons już na zawsze zostanie w moich oczach Sheldonem Cooperem z „Teorii Wielkiego Podrywu”, ale myliłem się. Jego Henry Wilson zapada w pamięć swoją brutalną bezpośredniością, wywyższaniem się nad wszystkimi, przekleństwami rzucanymi w sposób nieoczekiwany, często zabawny, ale i bardzo bolesny dla ich odbiorców. Parsons uchwycił także drugie oblicze swojego bohatera, ukrywającego przed światem swoją seksualność, co odbija się właśnie na jego charakterze.
Wtórują mu Patti LuPone jako żona szefa wytwórni filmowej, nauczycielka aktorstwa, w którą wcieliła się Holland Taylor, czy wspaniały Dylan McDermott. Małą, ale zapadającą w pamięć kreację tworzy także Rob Reiner jako szef studia Ace Studios, dla którego liczy się kasa, a nie przełamywanie barier społecznych. Na uznanie zasługują także młodzi aktorzy, główni bohaterowie „Hollywood” czyli David Corenswet, Jeremy Pope czy Jake Picking.
Ryan Murphy i jego ekipa wykonują doskonałą robotę w oddaniu klimatu powojennego Hollywood. Widz z łatwością przenosi się do tych czasów, oglądając cały ich przepych i koloryt. Pięknie zostały wykonane kostiumy, fryzury, scenografie. W poczuciu tej atmosfery pomaga niewątpliwie fakt, że w produkcji znajdują się pewne wersje postaci, które naprawdę żyły w prezentowanych czasach, np. Rock Hudson, Henry Wilson, czy Anna May Wong. Gdy dorzucimy jeszcze muzykę, powstaje obraz warty obejrzenia, choć z przebiegiem fabuły nie musimy się zgadzać.
„Hollywood”, to kolejna produkcja ze znakiem jakości Ryana Murphy’ego. Doskonale mieszają się w niej humor z dramatem, a pomimo kilku dziur logicznych serial wciąga, porusza i zachwyca odwagą i wykonaniem. Jeśli jesteście fanami Murphy’ego, z pewnością pokochacie jego najnowszą pracę, a jeśli nie mieliście jeszcze do czynienia z jego twórczością, to z ręką na sercu polecam wam tytuł Netflixa, dzięki któremu poczujecie, że jesteście w stanie osiągnąć upragniony sukces.
Ocena: 7/10