Maestro – recenzja filmu

Jest wielu aktorów, którzy próbowali swoich sił jako reżyserzy. Tylko część z nich osiągnęła na tym polu sukces. Można wspomnieć chociażby Mela Gibsona, Clinta Eastwooda, a sięgając jeszcze dalej wstecz nawet Charliego Chaplina. Współcześnie przykładów takich osobowości mamy zdecydowanie mniej, ale jeśli ktoś zdążył zrobić na mnie wrażenie w tej kwestii, to zdecydowanie jest to Bradley Cooper. Właśnie na Netflix trafił jego drugi film, który pozostawia w widzu niemal same pozytywne wrażenia.

Przypomnę, że Cooper jako reżyser zadebiutował nową wersją filmu Narodziny Gwiazdy, która osiągnęła spory sukces. Zarówno finansowy (ponad 400 mln dolarów w box office przy budżecie 36 mln) jak i krytyczny (7 nominacji do Oscara i statuetka za najlepszą piosenkę). Aktor wykorzystał swoją popularność, dzięki której znalazł szansę na zrealizowanie własnego projektu, na którym naprawdę mu zależało. Kolejnym z tych projektów jest Maestro.

Film przeprowadza nas przez wzloty i upadki relacji kompozytora i dyrygenta Leonarda Bernsteina i jego żony, aktorki oraz powierniczki jego tajemnic Felicii Montealegre Cohn Bernstein. Zaczynamy ją w chwili pierwszego sukcesu głównego bohatera, przyglądając się rozwojowi jego kariery, ale także coraz bardziej skomplikowanym stosunkom z Felicią. Kluczowym słowem, o którym zresztą tytułowy Maestro w pewnym momencie sam mówi jest tutaj zazdrość.

Maestro to naprawdę przepiękny film. Dopracowany w każdym calu. Widać i czuć jak wiele Bradley Cooper poświęcił nie tylko wykreowaniu postaci światowej sławy kompozytora, ale także samemu scenariuszowi oraz reżyserii tego dramatu. Aktor od pierwszej minuty znika w roli i staje się Bernsteinem, pełnym energii, optymizmu i niepohamowanego entuzjazmu. Jego energia wylewa się z ekranu i oczarowuje widza, i to wyłączając muzykę. Gdy obserwujemy bohatera przy pracy to już jest bowiem prawdziwa eksplozja.

Cooperowi kroku dotrzymuje Carey Mulligan w roli Felicii. To uczucie, które prezentują nam na ekranie wydaje się być takie naturalne, że aż wręcz namacalne. Udało im się oddać głębie skomplikowanej relacji łączącej dwójkę głównych bohaterów filmu. Trzeba jeszcze podkreślić, że Cooper wykazuje się tutaj wyjątkową hojnością. Jest największą gwiazdą Maestro, ale naprawdę pozwala każdemu zabłysnąć. To mógłby być film o samym Bernsteinie, ale nie jest i chwała za to wspomnianemu aktorowi/reżyserowi.

Warto również podkreślić, że choć nie jest to pierwszy tytuł, traktujący o bohaterze, skrywającym swoje prawdziwe ja, to nie popada on w żaden schemat. Widz ani przez chwilę nie myśli sobie „to już znamy” albo „już to grali”. Bradley Cooper tchnął w tę historię życie, być może m. in. za sprawą tego, że tak naprawdę przez większość filmu nie pada żadne konkretne określenie orientacji Bernsteina poza jedną, bardzo mocną i ważną sceną jego kłótni z żoną..

Reżyser dzieli film na dwie części. Pierwszą, czarno-białą, która jest niczym sielanka, najpiękniejszy i najspokojniejszy etap życia kompozytora oraz drugą, kolorową, zdecydowanie bardziej burzliwą i energiczną. Świetnie wychodzi to Cooperowi choć podejrzewam, że niektórzy skojarzą to z Oppenheimerem Nolana, do którego Maestro nie sposób porównywać.

Przyczepię się tylko do jednej kwestii. W całej historii zabrakło mi jakby więcej pazura. Oczywiście, film przedstawia wzloty i upadki Bernsteina i jest bardzo mocno nacechowany emocjonalnie. Są tutaj sceny, które mogą doprowadzić was do łez, bardzo szczere i wymowne. Mam jednak wrażenie, że seans Maestro minął mi zbyt spokojnie, choć wszystko stoi tu na solidnym, wysokim poziomie.

owyższe, w szczególności dotyczy drugiej części filmu, gdy – SPOILERY – dochodzi do rozłamu w małżeństwie, miałem wrażenie, że pominięto bardzo ważny element historii. Bardzo szybko przechodzimy bowiem wtedy do momentu pogodzenia się głównych bohaterów. Nie zmienia to jednak faktu, że Bradley Cooper po raz kolejny zaimponował mi swoim zmysłem, talentem aktorskim, a także narratorskim, tworząc prawdziwą perełkę jaką jest Maestro.

Ocena: 7/10

Zdjęcia: Netflix

Leave a Reply