Niewiele rzeczy ekscytuje mnie równie mocno co „Gwiezdne Wojny”. Na samą myśl o premierze „Ostatniego Jedi” przeszły mnie ciarki. Zwiastun obiecywał coś nowego, coś innego, ale przede wszystkim coś bardzo ciekawego. I w sumie właśnie to dostali wszyscy fani sagi.
Ósma już część zmagań w odległej galaktyce opowiadają o próbie przekonania Luke’a Skywalkera do powrotu w szeregi Ruchu Oporu i walki z Najwyższym Porządkiem. Tym zajmuje się Rey. Z kolei rebelianci z Leią Organą, Poe Dameronem uciekają przed ostrzeliwującym ich statek Niszczycielem. Finn wraz z Rose, jedną z nowych bohaterek, udaje się w celu odnalezienia hakera, który ma pomóc rebeliantom w ucieczce. A Kylo Ren dzięki więzi, która łączy go z Rey, próbuje ją przekonać do przejścia na ciemną stronę mocy.
Tak w dużym skrócie przedstawia się fabuła filmu. Gdyby ktoś mnie o tym wcześniej poinformował, prawdopodobnie zamknąłbym się w sobie i zaczął wmawiać, że nic złego nie może się przecież stać. W końcu to „Gwiezdne Wojny”. Niestety jednak te „Gwiezdne Wojny” zostały pozbawione swojego twórcy i widać to gołym okiem.
Oglądam wszystkie filmy Marvela, który działa przecież pod egidą Disneya i żaden z nich do tej pory mnie nie zawiódł. W przypadku „Star Wars” pierwszym znakiem, że coś jest nie tak był „Łotr Jeden” – film, który w gruncie rzeczy nikomu nie był do niczego potrzebny. Na drugim spektrum znaleźli się z kolei „Star Wars: Rebels”, fantastyczny serial, który dostarcza masę rozrywki. Nadal żyłem jeszcze mocno nostalgicznym „Przebudzeniem Mocy”, więc spokojnie czekałem na Epizod VIII.
No i się zawiodłem, bo to po prostu nie są już te „Gwiezdne Wojny” co kiedyś. Spójrzmy na głównych bohaterów. Moimi ulubieńcami na zawsze pozostaną Luke i Obi-Wan. Po obejrzeniu dwóch nowych części nie mam absolutnie żadnych odczuć względem Rey, Bena, Finna, a już na pewno nie Poe. W zasadzie najlepszą postacią jest BB-8, który w niczym nie ustępuje R2-D2.
Film nie jest kalką „Imperium Kontratakuje” i takiej fabuły jeszcze w sadze nie było. To duży plus. Jednak gdy weźmiemy pod uwagę, że w zasadzie produkcja opowiada o kilkunastu godzinnej ucieczce jednego statku kosmicznego przed drugim z wstawkami z treningu Jedi oraz ostateczną bitwą na sam koniec, na myśl przychodzi mi raczej „Legion Samobójców” aniżeli „Przebudzenie Mocy”.
Nawet muzyka ginie gdzieś w tłumie efektów specjalnych, które swoją drogą stoją na najwyższym poziomie. Dawniej gdy słyszałem „Marsz Imperialny” wiedziałem, że nadchodzą złe czasy dla głównych bohaterów. Dziś już nawet nie odróżniam większości melodii, które tylko odrobinkę różnią się od swoich poprzedników, a przynajmniej tyle z tego zapamiętałem.
I w zasadzie nie można nic zarzucić aktorom, którzy wycisnęli z tego scenariusza co się tylko dało. Świetny jest Mark Hamill. Fajnie prezentuje się Benicio del Toro, choć zarówno on jak i Laura Dern niewiele wnoszą do sagi, żeby nie powiedzieć że są po prostu zbędni.
Niektórzy podpisują się pod petycją by usunąć „Ostatniego Jedi” z kanonu, ale to już jest przesada. Nie był to film idealny. Stało się i już się nie odstanie. Trzeba żyć dalej i mieć nadzieję, że ludzie w Disneyu potrafią uczyć się na własnych błędach. Być może kolejny seans będzie w stanie naprawić moją dość negatywną opinię o produkcji Riana Johnsona.
Ocena: 5/10