Jeśli czegoś w tym roku nie brakowało, to z pewnością filmów Marvela. W tym roku Disney po raz kolejny zaserwował nam aż trzy produkcje! Zaczęło się bardzo obiecująco od „Czarnej Pantery”. Następnie mózgi wszystkim widzom zryli „Avengers: Wojna bez granic” (zryli w pozytywnym znaczeniu). I w końcu przyszła pora na „Ant-Man i Osa”, który nieco mnie zawiódł.
Jeśli jeszcze nie mieliście okazji obejrzeć filmu Peytona Reeda, to na wstępie polecam wam przypomnieć sobie dwa tytułu – „Ant-Man” i „Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów”. Piszę o tym nie bez powodu, gdyż sam w trakcie seansu musiałem naprędce przypominać sobie istotne fakty z wspomnianych wyżej historii. Oczywiście w miarę możliwości, najnowsza produkcja Marvela zrobiła nam ekspresową powtórkę, ale dla spokojnego oglądania polecam zastosować się do mojej rady.
Wróćmy do „Ant-Mana i Osy”. Film został osadzony tuż przed wydarzeniami z „Avengers: Wojna bez granic” i dwa lata po tym jak Scott Lang po raz pierwszy przywdział kostium Ant-Mana. Czekając na zakończenie aresztu domowego, główny bohater doznaje tajemniczej wizji, która sprawia że znów będzie musiał połączyć siły z Hankiem Pymem i jego córką Hope, ukrywającymi się przed amerykańskim rządem.
Wszystko zaczyna się od hipotezy Hanka Pyma, który twierdzi że jego żona Janet, która w przeszłości zmniejszyła się do poziomu molekularnego, może nadal żyć. W tym celu postanawia zbudować tunel, który zaprowadzi go do wymiaru kwantowego. Problem w tym, że nie wie, w którym miejscu ma szukać swojej żony i tu wkracza Scott Lang.
Z pewnością nie jest to typowy film Marvela, w którym pojawia się złoczyńca, a bohaterowie łączą siły by się z nim rozprawić. Tym razem czarny charakter daje o sobie znać właśnie dzięki tytułowym bohaterom, chcąc wykorzystać technologię Hanka Pyma dla własnych celów. Nosi on pseudonim Duch, gdyż jest w stanie przenikać przez przedmioty, a nawet osoby. Jest to postać z wielkim potencjałem, według mnie nie wykorzystanym, choć zakończenie jego historii także jest nietypowe dla tego uniwersum.
„Ant-Man i Osa”, to film-misja. Scott, Hope i Pym wykonują zadanie, które chcą doprowadzić do pozytywnego zakończenia. Dzięki temu oglądamy na szklanym ekranie mnóstwo akcji, która zwalnia tylko chwilami, by potem znów przyspieszyć. Dobrzy ścigają złych, źli ścigają dobrych, a od tych pościgów ciężko oderwać wzrok.
Akcji wtóruje muzyka skomponowana przez Christophe’a Becka, który powtórzył swój wyczyn z filmu „Ant-Man”. W ścieżce dźwiękowej jest to rzadko spotykane połączenie dynamiki i humoru, które w jednej chwili potrafi przybrać mroczniejszy ton. Utwory w 100% spełniają swoje zadanie.
A skoro już wspominam o humorze, to warto powiedzieć, że jest go tu mnóstwo. Jeśli oglądaliście „Ant-Mana”, to wiecie że jest to najbardziej komediowy z filmów Marvela i tego samego należało oczekiwać od jego kontynuacji. Tu pojawia się jednak problem. Oglądając „Ant-Mana i Osę” odniosłem nieodparte wrażenie, że wiele żartów wydawało się być jakby wymuszonymi i na siłę włożonymi w usta bohaterów. To co przychodziło im naturalnie w poprzedniej części, tym razem nie do końca się sprawdziło, choć twórcy bardzo starali się trafić w gusta każdego widza.
Oczywiście tę komediową warstwę filmu najlepiej oddaje wcielający się w głównego bohatera Paul Rudd. Nie wiem, czy jest jakaś rola, którą potrafiłby źle zagrać. To co jest jego najmocniejszą stroną, to fakt że Scott Lang to najzwyklejszy z wszystkim superbohaterów Marvela i sam o tym najlepiej wie. Rudd świetnie potrafi balansować na krawędzi tego związku między ratowaniem świata, a życiem prywatnym.
A skoro już jesteśmy przy Ant-Manie, to muszę powiedzieć kilka słów o Osie, w tej roli wystąpiła Evangeline Lilly. Tytuł może i tak ją nazywać, ale wydaje mi się, że ani razu nie usłyszałem żeby ktoś tak nazwał bohaterkę. Wszyscy wiemy, że superbohaterek pojawia się coraz więcej i mają one coraz większy wpływ na poszczególne historie, ale myślę że tym razem ta sztuka się nie udała. Hope świetnie umie walczyć, w końcu samego Langa zdążyła już sporo nauczyć , ale w sumie oprócz tego nie wyróżnia się niczym specjalnym i ciężko traktować ją jako równorzędną Ant-Manowi, szczególnie że ten kradnie najlepsze sceny w filmie. Osa nie dostała szansy by się wykazać, choć ma ogromny potencjał.
W tym miejscu muszę zaznaczyć, że także chemia między Langiem, Pymem i Hope nie wyglądała tak dobrze jak przed kilkoma laty. Momentami wydawało mi się, że po prostu minęło zbyt wiele czasu od poprzedniej części przygód bohatera, a na dodatek produkcja znalazła się w kiepskim miejscu, tuż po tym gdy wszyscy zachwycamy się „Avengers: Wojna bez granic”. Nie spodziewałem się, że mrówczy bohater przebije swojego poprzednika i myślę, że w innym miejscu i czasie mógłbym mieć o wiele lepsze wrażenie o nim.
Tym na co czekałem w przypadku filmu „Ant-Man i Osa” była technologia Pyma. Pomniejszania i powiększania było tu mnóstwo i ani przez chwilę nie czułem przesytu zmieniającymi rozmiar bohaterami bądź przedmiotami. Właściwie każdej scenie zawierającej ten element historii, towarzyszył głośny śmiech z sali kinowej, szczególnie gdy Scott nie mógł wrócić do swoich normalnych rozmiarów przez prototypowy kombinezon. Efekty specjalne były po prostu świetne. Odmłodzeni Michael Douglas i Michelle Pfeiffer robią ogromne wrażenie, o wiele lepsze niż choćby cyfrowo wygenerowany Admirał Tarkin w „Łotr Jeden”. Efekty są równie dobre, a może nawet lepsze niż w „Doktorze Strange’u”, który także zachwycał swoją warstwą wizualną.
Kompletnym nieporozumieniem okazały się być napisy. Nie wiem czy tak było w każdym kinie, ale tłumaczenie imienia Anton, mrówki która towarzyszyła Scottowi w pierwszej części, jako Wanda, to jest bardzo słaby żart, żeby nie powiedzieć głupota. Parę takich tłumaczeń można było wychwycić w trakcie seansu i aż boję się pomyśleć jak to wyglądało w przypadku dubbingu. Generalnie, ktoś się nie postarał.
Najmocniejszą stroną filmu jest jego nieprzewidywalność oraz ilość zwrotów akcji, które są w stanie zaskoczyć najbardziej wprawionego widza Kinowego Uniwersum Marvela. I mi to wcale nie przeszkadza, bo w końcu nie byłem w stanie określić jak zakończy się ta historia. Tym bardziej nie wiedziałem jak zostanie ona wpisana w kontekst „Avengers: Wojna bez granic”, a twórcy w przemyślany sposób wytłumaczyli nieobecność Ant-Mana w trakcie walki z Thanosem.
„Ant-Man i Osa” z pewnością nie jest najlepszym filmem uniwersum Marvela, ale za to wartym zapamiętania choćby dla niektórym żartów, scen akcji czy wygłupów Paula Rudda. Aktorzy, jak zawsze w tych produkcjach, spisują się na medal. Efekty specjalne ekscytują, a bohaterowie porywają widza w podróż, która jako jedyny element tej produkcji wymaga pewnej korekty. Reszta była na swoim miejscu.
Ocena: 6,5/10