To, że dana książka, komiks czy gra jest bestsellerem, nie musi oznaczać, że jej filmowa bądź serialowa adaptacja okaże się być hitem. Przykładów jest wiele by wskazać chociażby na „Kroniki Wardstone” Josepha Delaneya. Wielu fanów fantasy pewnie nie ma nawet pojęcia, że ten tytuł doczekał się kinowej wersji, na dodatek z Jeffem Bridgesem czy Julianne Moore w obsadzie! Okazał się jednak być klapą finansową i bardzo słabymi ocenami krytyków oraz widzów. Nic nie jest pewne w świecie adaptacji, a właśnie dołącza do niego długo wyczekiwana pozycja, pt. „Cień i Kość”.
Gwoli ścisłości, książka pod tym samym tytułem stanowi pierwszą cyklu „Grisza” autorstwa Leigh Bardugo i to właśnie na jego podstawie Netflix zdecydował się stworzyć serial, którego premiera miała miejsce 23 kwietnia. Z książką nigdy nie miałem do czynienia więc skupię się tutaj na samej produkcji bez żadnych porównań z oryginałem.
Trafiamy do fantastycznego, podzielonego świata. Podzielonego przez wielką, mroczną fałdę, która pochłania niemal każdego, kto zdecyduje się ją przekroczyć. Cień i straszne potwory, atmosfera strachu i cierpienia, generalnie nie zachęca to nikogo do prób podróży przez tajemniczy mrok, ale niektórzy nie mają wyboru. Wśród nich jest dwójka sierot, Alina Starkov i Malyen Oretsev. Połączeni specjalną więzią od czasów dzieciństwa wspierają się, a gdy tylko któreś znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, nie boją się poświęcić własnego zdrowa i życia dla jego ratowania.
Przypadek, a raczej mrok sprawia, że Alina okazuje się dysponować niezwykłą, nieznaną jej dotąd mocą, która może doprowadzić do zniszczenia fałdy cienia! W niezwykły i nieoczekiwany sposób trafia na dwór cara, gdzie ma się szkolić by w przyszłości wypełnić swoje przeznaczenie i pokonać siły zła. Tak w dużym skrócie przedstawia się fabuła nowego serialu Netflixa, możemy zatem przejść do szczegółów.
Zaprezentowany w serialu świat, to taka alternatywna wersja XVIII/XIX w. Rosji. Mamy zły, buntujący się Zachód, rozpasanego Cara, stroje które przywodzą nam na myśl Armię Czerwoną, imiona i nazwiska takie jak Starkov, Nadia, Fedyor, Ivan czy Zoya, w końcu miejscowości takie jak chociażby Novokribirsk. Te odniesienia są oczywiste, a większość akcji rozgrywa się właśnie na terenie owej alternatywnej Rosji zwanej Ravką. Pomysł ciekawy, a należy podkreślić, że inne kultury i kraje z tego fantastycznego świata także przypominają znane nam państwa azjatyckie, skandynawskie i inne. Szkoda tylko, że jest to tak łatwe do rozszyfrowania.
Jak już wcześniej wspominałem, ten świat jest podzielony. Armie szykują się na wojnę, a każdy stara się dbać o swój własny interes. Pojawienie się Przyzywaczki Słońca (Alina) wywołuje wśród ludności nie lada poruszenie, a sama bohaterka staje się celem wielu stron. Choć przystaje do obdarzonych mocami Griszów, to cały czas musi uważać nie tylko na siły mroku i złego Zmrocza, ale także na osoby, które chcą się na niej wzbogacić. Wśród tych ostatnich znajduje się grupka postaci, wokół których zbudowano kolejny wątek serialu. Właściciel lokalu w Ketterdamie, Kaz Brekker i jego lojalni kompani Inej i Jesper podążają w ślad za Starkov, a motywuje ich gruba kasa. Nie zapominajmy o biednym Maylenie, który zrobi wszystko by znów być razem z Aliną. I tak oto obserwujemy trzy główne wątki w oczekiwaniu na ich zderzenie i wielki finał.
Jeśli chodzi o efekty specjalne, kostiumy, charakteryzację, sceny akcji, to wszystkie te elementy stoją na wysokim, kinowym poziomie, a jednak czegoś mi w tym serialu zabrakło, czegoś przez co nie dałem ponieść się tej historii i po prostu nie wciągnęła mnie na całego. Sama fabuła nie jest jakaś specjalnie oryginalna czy nieprzewidywalna. Gołym okiem widać, że wszystko zmierza do wyznania miłości na linii Alina-Maylen, szybko dostrzegamy kto jest czarnym charakterem tej historii, a najciekawszy i zaskakujący jest chyba właśnie los Zmrocza oraz jego przeszłość.
Gdy główni bohaterowie są dla ciebie irytujący czy nudni, to raczej nie zachwycisz się serialem. Tak było ze mną i Aliną Starkov oraz Maylenem Oretsevem. Dziewczyna choć ma dobre serduszko i sprawia wrażenie walecznej, nie dającej sobie w kaszę dmuchać, to szybko odnajduje się w nowych okolicznościach, zakochuje się w generale Kiriganie i opanowuje swoją nową moc. Być może jest to wina scenariusza, który stara się trzymać szybkie tempo, a przez to niektóre kwestie nie zostały w wystarczający sposób dla mnie przedstawione. Szczególnie dotyczy to kwestii opanowania wspomnianej wyżej mocy. Jak to właściwie zrobiła? Tego nie wie nikt. Z kolei Oretsev, to naprawdę zabawny gość. Choć nie mówi o tym głośno, to kocha Alinę i co rusz zbiera bęcki by znów przy niej być i mieć pewność, że nic niej nie jest. Tak naprawdę, to nic wielkiego nie robi, po prostu udaje mu się przeżyć, nie rozpacza nawet zbytnio nad śmiercią swoich kompanów, ot kilka minut wspomnienia o nich i tyle. Brak tu dla mnie sensu i wieje nudą.
Na szczęście, te niedociągnięcia kompensują mi Kaz, Inej i Jesper. W przypadku tego pierwszego, z jego twarzy nigdy nie schodzi grymas, jest inteligentny i poważny, a do tego skrywa tajemnice, których w tym pierwszym sezonie nikt nam nie zdradza. Dostrzegamy też uczucie jakim darzy Inej i zostało to o niebo lepiej pokazane niż w przypadku dwójki głównych bohaterów. Podobnie przedstawia się postać Inej, tylko w jej przypadku dochodzą niesamowite, wręcz cyrkowe zdolności atletyczne i niezwykłe przywiązanie do swojego szefa, któremu jednak potrafi się sprzeciwić. No i został jeszcze Jesper, wygadany, pewny siebie i strzelający lepiej niż niejeden rewolwerowiec. Wnosi dużo humoru, a dzięki jego postaci wielu widzów zakocha się w kozach.
Pod względem aktorstwa serial zalicza wzloty i upadki. Większość osób, wcielających się w głównych bohaterów stawia pierwsze kroki w branży, więc ciężko jest ich krytykować. Są to Jessie Mei Li, Archie Renaux, Amita Suman i Kit Young. Najwięcej doświadczenia z tej grupy młodych ludzi ma Freddy Carter, czyli serialowy Kaz. Ze znanych twarzy mamy Bena Barnesa (Punisher, Westworld), czy Zoë Wanamaker (Harry Potter i Kamień Filozoficzny, Brytania, Mój tydzień z Marilyn), jak zatem widzicie zabrakło tutaj naprawdę wielkich gwiazd Hollywood.
Jak widzicie, serial „Cień i Kość” nie powalił mnie na kolana. Nie żebym spodziewał się hitu na miarę „Gry o Tron”, czy „Wiedźmina”, ale miałem nadzieję na trzymającą na skraju fotela opowieść o wielkiej walce dobra ze złem, miłości i marzeniach, a po ośmiu odcinkach poczułem się znudzony. Pamiętam jednak, że nie miałem świetnego zdania o pierwszym sezonie „Mrocznych Materii”, a drugi sezon tej produkcji mnie zachwycił, więc mam nadzieję, że podobnie będzie w przypadku tytułu Netflixa.
Ocena: 5,5/10 Ta połówka na zachętę.