Jeśli istnieje jakiś gatunek filmowy, który cały czas święci sukcesy w Hollywood, to z pewnością jest nim biografia. W samym 2018 r. mogliśmy obejrzeć osiem takich anglojęzycznych produkcji. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich tego rodzaju tytułów jest fakt, że nie da się w pełni, na 100% opowiedzieć historii w zgodzie z prawdą, gdyż to zajęłoby mnóstwo czasu, a film musi się sprzedać. I tutaj dochodzimy do „Bohemian Rhapsody”.
Film w reżyserii Bryana Singera opowiada o drodze na szczyt zespołu Queen, skupiając się oczywiście na jej głównym wokaliście, Freddiem Mercurym. Akcja toczy się na przestrzeni kilkunastu lat, a historia zaczyna się i kończy na tym samym momencie, czyli koncercie Live Aid zorganizowanym w celu zebrania funduszy dla głodujących w Etiopii.
Szybko, wręcz błyskawicznie przechodzimy pomiędzy kolejnymi etapami kariery zespołu. Odniosłem wrażenie, że przez to nie jesteśmy w stanie w pełni podziwiać magii Queen i Mercury’ego. Ciężko skupić się na jakimkolwiek wydarzeniu, gdy historia nie przystaje ani na chwilę.
Wszystko kręci się wokół Freddiego, a w jego rolę wcielił się Rami Malek. O ile bardzo dobrze oddaje on wszystkie manieryzmy i ruchy gwiazdora, i w miarę możliwości coraz bardziej upodabnia się do niego fizycznie, o tyle gorzej wypadały wszystkie muzyczne sceny, a głos Mercury’ego gryzł mi się z tym co prezentował aktor. Nie poczułem tego magnetyzmu i charyzmy wokalisty zespołu Queen.
Jakiekolwiek minusy czy braki filmu rekompensuje muzyka. Tak naprawdę to ona jest tutaj centralnym elementem. Niech nikogo nie zdziwią nagrody Akademii za najlepszy dźwięk i najlepszy montaż dźwięku. W ciągu nieco ponad dwóch godzin zaserwowano widzowi prawdziwe „The best of Queen”, od „Killer Queen”, przez tytułowe „Bohemian Rhapsody”, aż po „We Will Rock You”, czy „Radio Ga Ga”. Wszystkie sceny koncertów i tworzenia piosenek były wręcz doskonałe i pokazały nam kulisy wielkiej muzyki zarówno od ich mrocznej strony jak i tej technicznej.
Jak wiele z was może wiedzieć, historia Freddiego Mercury’ego pełna jest wzlotów i upadków i przysłowiowego „sex, drugs and rock’n’roll”. Niestety film nie poświęca im według mnie wystarczająco dużo czasu. Dopiero w jego końcowej fazie poczułem, że rozumiem kim jest Freddie, z czym się mierzy i zdałem sobie sprawę czemu robi to co robi.
Poza tym, jak na biografię, wiele kwestii nie zostaje wytłumaczonych, a jedynie podrzuconych widzowi, o tak, by o nich nie zapomnieć. W jednej scenie poznajemy choćby nazwę zespołu, ale nie wyjaśniono nam dlaczego Freddie ją wybrał. Nie wiemy też ile czasu poświęcał śpiewowi, ile z jego stylu bycia jest naturalne, a ile wyćwiczone. Do zespołu dołącza po zaśpiewaniu jednej linijki tekstu. Takich drobnych luk jest w fabule dużo, a po seansie można mieć wrażenie, że niczego nowego o Queen się nie dowiedzieliśmy.
„Bohamian Rhapsody” to jednak dobre kino rozrywkowe. Tym lepsze, że w tle słyszymy kawałki śpiewane przez Mercury’ego i możemy poczuć się jak na koncercie zespołu. Największym problemem jest dla mnie historia, która jest po prostu zbyt powierzchowna, choć ma ona wielki potencjał. Przez to można odnieść wrażenie, że autor chciał nam tylko przybliżyć muzykę Queen, a tego możemy doświadczyć w o wiele prostszy i być może także lepszy sposób. Nie tego się spodziewałem.
Ocena: 6,5/10
Mnie też historia trochę rozczarowała, ale muzyka rzeczywiście rekompensowała braki. 😀
PolubieniePolubienie