Wśród większości filmów wyprodukowanych przez Marvel Studios można znaleźć jedną wspólną cechę. Wszystkie stanowią rozrywkę dla każdego rodzaju widza. Jest w nich coś, co może spodobać cię dzieciom, ich rodzicom, czy tzw. „nerdom” bądź „casualom”. Do tej pory wydawało mi się, że najmniej pasującym do tego wzorca bohaterem był Thor, ale najnowsza odsłona jego przygód rozwiała wszelkie wątpliwości jakie wobec niego miałem.
Thor jak zwykle wykonuje swoją pracę, pokonując wrogów Asgardu i zapobiegając wszelkiemu złu, przy okazji szukając Kamienie Nieskończoności (z nie najlepszym skutkiem). Pod jego nieobecność w domu trochę się pozmieniało. Loki przejął rządy i podszywa się pod Odyna. Głównemu bohaterowi jednak jest to nie w smak, więc zabiera swojego brata, by odnaleźć ojca, a po drodze pomaga im jeden z najnowszych nabytków uniwersum Marvela.
Loki i Thor dowiadują się od swojego słabego ojca, że mają siostrę, która rośnie w siłę i będzie chciała przejąć władzę w Asgardzie, a „Thor: Ragnarok” skupia się właśnie na walce z Helą, boginią śmierci. Jak to jednak bywa, główny bohater nigdy nie ma zbyt łatwo i na jego drodze stają różne przeszkody jak choćby Arcymistrz z planety Sakaar, czy armia nieumarłych.
Bardzo szybko rzuca się w oczy odmienny klimat filmu w porównaniu do dotychczasowych przygód Thora. Daje się odczuć luźną atmosferę, co chwilę pojawiają się przeróżne żarty, a mam wrażenie, że to tylko pomaga aktorom jeszcze lepiej wykonywać swoją pracę. Lord Piorunów (kto obejrzy film ten zrozumie) do tej pory wydawał mi się być postacią dosyć drętwą, a tu okazuje się, że nie tylko z niego jest niezły śmieszek, ale także Chris Hemsworth świetnie czuje komedię.
W utrzymaniu tego klimatu, o którym wcześniej wspomniałem, pomagają nowe postacie. Najpierw mamy Arcymistrza, w którego świetnie wcielił się Jeff Goldblum. Władca planety Sakaar, to gwiezdny miliarder, który organizuje imprezki i w sumie robi wszystko na co ma ochotę. Wykonuje pewne małe gesty, które powodują że nikomu uśmiech nie schodzi z twarzy (Slaves is such a harsh word, I prefer „prisoners with benefits.”). Kolejną postacią jest „Złomiara 142”, ale nie sugerujcie się tylko jej pseudonimem. W przeszłości była bowiem jedną z legendarnych wojowniczek, Walkyrii. Wcielająca się w nią Tessa Thompson nadała jej odpowiednio dużo uroku, który został zbalansowany przez dużą dawkę niezależności i humoru, aż chce się ją oglądać (. Jest także Skurge, postać która jest po prostu tak głupia, że aż zabawna. Lubi się przechwalać swoimi niezwykłymi umiejętnościami, choć w życiu tak naprawdę nic nie osiągnął, a od walki ucieka najdalej jak może. Wystarczy jednak pierwsza scena z jego udziałem, żeby przytaknąć jego obecności w filmie.
Taika Waititi tworzy film we własnym stylu nie ulegając żadnym trendom w kinie superbohaterskim. W rezultacie oglądamy komedię przygodową z dużą ilością żartów i akcji, a nawet sam reżyser wcielił się w jednego z bohaterów, Korga, czego efekt jest po prostu rozbrajający ( o młocie Thora: „It sounds like you had a pretty special and intimate relationship with this hammer and that losing it was almost comparable to losing a loved one”). Jest też oczywiście miejsce na cameo Stana Lee, ale także kilku innych, niespodziewanych aktorów.
Nie oglądałoby się tego tak przednio gdyby nie muzyka, za którą odpowiada Mark Mothersbaugh. W oryginalnej ścieżce dźwiękowej przebijają się dźwięki prosto z lat 80., które nadają filmowi tempa, ale także w pewnym stopniu tajemniczości. Do tego usłyszycie także zespół Led Zeppelin, piosenkę z „Willy Wonka i fabryka czekolady”, a wprawne ucho także motywy z „The Incredible Hulk”, „Thor” oraz „Thor: Mroczny Świat”.
Niestety nie udało się uniknąć problemu charakterystycznego dla niemal wszystkich produkcji z uniwersum Marvela. Pomimo największych starań Cate Blanchett, złoczyńcy wypadają bardzo blado. W sumie wiadomo, że w tych filmach dobro ostatecznie wygra, ale zazwyczaj rola przeciwników naszych superbohaterów jest zmarginalizowana. Wyjątkami od tej reguły są w moim mniemaniu jedynie Loki (który chyba jako jedyny przeżył), Ultron, no i może jeszcze Ego.
Gdyby po seansie przysiąść i na spokojnie się zastanowić nad tym, co mieliśmy okazję zobaczyć, to z pewnością niejedna osoba odnalazłaby w „Thor Ragnarok” pewne bezsensowne, niewytłumaczalne sytuacje jak choćby fakt, że Hela pojawia się dokładnie w momencie, w którym z ekranu znika Odyn, a na dodatek dokładnie w tym miejscu gdzie znajdują się jego dwaj synowie. Przypadek? Można by nawet pomyśleć, że niektóre z postaci są tu bardziej tłem dla fabuły, niż pełnoprawnymi bohaterami, przede wszystkim ze względu na fakt, że nie widać u nich progresu jak choćby u Hulka. Nie o to tu jednak chodzi.
„Thor Ragnarok”, to kawał świetnej rozrywki dla całej rodziny. Będziecie śmiali się przez połowę filmu, a uśmiech nie zejdzie wam z twarzy jeszcze przez długi czas. A fakt, że na ekranie przewijają się kolorowe postaci z kart komiksu (walczące, podróżujące i żartujące sobie) powinien tylko uprzyjemnić wam oglądanie. Tak było ze mną i dlatego gorąco polecam wam najnowszą produkcję ze stajni Marvela.
Ocena: 8,5/10