Czy każdy film, który zakończył się w niejednoznaczny sposób potrzebuje kontynuacji? Zapytajcie hollywoodzkich producentów, a ich odpowiedź z pewnością będzie twierdząca, nawet jeśli miało by to nastąpić ponad 30 lat po premierze części pierwszej. Wiecie już o jakim tytule mówię, prawda?
„Łowca androidów” ukazał się na ekranach kin w 1982 r. i nie był kasowym sukcesem. Dziś to jednak klasyk science fiction, który obok „Obcy – 8. pasażem Nostromo” możemy śmiało uznać za jeden z najlepszych filmów Ridleya Scotta.
Film został luźno oparty na książce Philipa K. Dicka, pt. „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach”. Jego akcja ma miejsce w 2019 r., jakże nam nieodległym, a jednocześnie bardzo odmiennym od naszej rzeczywistości.
Grupa replikantów – androidów, które zostały stworzone przez ludzi do wykonywania niebezpiecznych prac – buntuje się i ucieka z jednej z pozaziemskich kolonii. Ich przebywanie na Ziemi jest nielegalne i w związku z tym istnieją specjalne jednostki odpowiedzialne za ich wyłapywanie oraz „odsyłanie na emeryturę”. Są to właśnie łowcy androidów.
Jednym z tych łowców jest niejaki Deckard, który co prawda sam przestał już się tym zajmować, ale zostaje mu powierzona, a właściwie narzucona, ostatnia misja wytropienia buntowników. Śledzimy głównego bohatera, przemierzającego deszczowe Los Angeles w ich poszukiwaniu.
Dziś efekty specjalne z lat 80. mogą wydawać się przestarzałe, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę kiedy i w jakich okolicznościach powstawały, to musimy być pod wrażeniem tego co serwuje nam Ridley Scott. Wizja stolicy Kalifornii w 2019 r. jest odległa od dzisiejszej rzeczywistości, choć nie licząc pogody, nie jest jednak nieomylna. Wystarczy zwrócić uwagę na mnóstwo cudzoziemców, głównie Azjatów, pracujących na zatłoczonych ulicach filmowego świata, by zauważyć pewne podobieństwa. Inną kwestią jest oczywiście pogoda, o której w L.A. z pewnością marzą.
Film skupia się nie tylko na samych poszukiwaniach Deckarda, ale także na istocie androidów. Nie są ludźmi, a ich czas życia jest ograniczony do zaledwie kilku lat. Ich produkcję przez korporację Tyrella możemy uznać za nieludzką, ale z pewnością niejedna osoba skorzystałaby na ich istnieniu. Nie można zatem jednoznacznie stwierdzić, że grupa zbuntowanych replikantów to antagoniści, choć takimi są przedstawieni.
Przejdźmy do głównego bohatera, Ricka Deckarda. To tajemniczy facet, o którego przeszłości dowiadujemy się jedynie kilku faktów. Był łowcą androidów i to naprawdę dobrym, ale z tym skończył. Pod presją szefa policji daje się jednak nakłonić do jeszcze jednej misji. Grana przez Harrisona Forda postać to doświadczony i sprytny mężczyzna, który lubi sobie wypić. Jak już wspomniałem, dobrze zna się na swojej pracy, choć w starciu z replikantami często wygląda na tchórza. Rozumiem, że mają one niezwykłe moce i są silniejsze od zwykłych ludzi, ale jeśli Deckard rzeczywiście kiedyś ich tropił, to nie powinien mieć wobec nich większych obaw.
Myślę, że można dosyć łatwo domyśleć się w jakim kierunku zmierza fabuła, ale w jej trakcie ma miejsce zdarzenie, które wpływa zarówno na zakończenie filmu jak i na powstanie jego kontynuacji. UWAGA SPOILERY!
Główny bohater odwiedza samego Tyrella, twórcę replikantów i poddaje jego sekretarkę testowi na empatię Voight-Kampffa, który ma na celu odróżnienie człowieka od replikanta. Jak się okazuje, Rachael – bo tak jej na imię – podpada do drugiej kategorii, choć w odróżnieniu od większości testów, dojście do tego wniosku zajmuje Deckardowi o kilkadziesiąt pytań więcej niż ma to miejsce zazwyczaj. Wiemy więc, że jest ona bardzo szczególną postacią. A skoro już pojawia się kobieta, to rodzi się uczucie, które w pierwszej chwili nie wydaje się być jednak naturalne, a raczej narzucone przez mężczyznę. W scenie miłosnej (o ile w ogóle można ją tak nazwać), Deckard sprawia wrażenie napastnika, a nie czułego kochanka i ciężko powiedzieć, żeby jego uczucie było odwzajemnione, w końcu Rachael może go wcale nie znać.
Skoro po 35. latach postanowiono wrócić do historii Ricka Deckarda oraz replikantów w filmie „Blade Runner 2049”, to mogę wam już powiedzieć, że nie tylko udało mu się przeżyć, ale także uciec z Rachael, którą zgodnie z prawem powinien był zlikwidować. Zostali zatem uciekinierami.
Kontynuacja rzuca widza w inne miejsce oraz w inne czasy, chyba nie muszę mówić jakie (2049). Tym razem też poznajemy tajemniczego bohatera, Oficera K (a właściwie KD6-3.7). Jest łowcą, a jego zadaniem jest odnalezienie kilku pozostałych przy życiu androidów, które w odróżnieniu od większości modeli, były w stanie przeżyć o wiele dłużej niż kilka lat. Przy okazji swojej misji dowiaduje się o śmierci replikantki, która nastąpiła w wyniku cesarskiego cięcia, a że androidy nie mogą się rozmnażać, ta informacja ma ogromne znaczenie. Jego szefowa rozkazuje mu znaleźć jej dziecko oraz je zlikwidować.
Podobnie jak w przypadku filmu z 1982 r., także tutaj bohater ma do wykonania pewne zadanie. Jednak już na samym wstępie widzimy sporo różnic między K, a Deckerem. Przede wszystkim K sam jest androidem. Działa niezwykle skutecznie i wydaje się nie mieć skrupułów. Z biegiem wydarzeń oraz kolejnymi informacjami, zaczyna jednak kwestionować swoje pochodzenie oraz czyny przez co wydaje się być równie tajemniczy, co postać odgrywana przez Harrisona Forda. Ryan Gosling jest tak sztuczny jak tylko sztuczny człowiek może być i dobrze wywiązuje się z powierzonej mu roli.
„Blade Runner 2049” Denisa Villeneueve, to prawdziwa uczta dla oka. Odpowiadający za zdjęcia Roger Deakins postarał się nie tylko o to byśmy gołym okiem byli w stanie dostrzec pewne nawiązania do „Łowcy Androidów”, ale przede wszystkim stworzył harmonię kolorów idealnie wpisujących się w różnorakie oblicza przedstawionej w filmie przyszłości. Nie bez powodu został za to nagrodzony Oscarem, który trafił również w ręce Johna Nelsona, Gerda Nefzera, Paula Lamberta oraz Richarda R. Hoovera, czyli magików od efektów specjalnych. Ridley Scott mógł tylko pomarzyć o tym, aby jego produkcja mogła tak wyglądać.
Razem ze zdjęciami świetnie komponuje się muzyka – momentami bardzo ciężka i mroczna, momentami podniosła, czasem spokojna, wręcz usypiająca, a innym razem energetyczna i przyspieszająca na złamanie karku.
Kontynuacja klasyka z Harrisonem Fordem w roli głównej charakteryzuje się jedną zasadniczą różnicą w odniesieniu do swojego poprzednika. Film trwa ponad 40. minut dłużej, a wynika to z faktu, że reżyser wydaje się jasno wykładać widzowi wszystkie informacje oraz wydarzenia, nie pozostawiając niczego niedopowiedzianego. W „Łowcy androidów” informacje dotyczące replikantów, bohaterów i przedstawionego świata, wydawały się być o wiele bardziej naturalnym elementem fabuły. Oglądając „Blade Runner 2049” odniosłem wrażenie, że wiele scen można było skrócić, nie zachwycając się krajobrazami i nie wyjaśniając nam w każdym możliwym momencie co dana postać sobie myśli. Nie wiele pozostawiono interpretacji widza.
Po obejrzeniu całości nabiera się jednak dystansu do tej historii, która zawiera niejeden zwrot akcji, trzeba tylko mieć siłę, żeby do nich dotrwać. W „Łowcy androidów” antagonistami byli replikanci, a przynajmniej jak już wspomniałem, w taki sposób zostali przedstawieni. W „Blade Runner 2049” mamy postać Wallace’a, który przejął działalność Tyrella i wysyła swojego najlepszego człowieka, Luv, w tym samym celu, w którym wysłany został K. Można by zatem uznać tę dwójkę za głównych antagonistów, ale ta rola nie za dobrze im wychodzi.
Wspomniana Luv toczy w końcu walkę z K. Jej szef, w którego wcielił się Jared Leto, wychodzi co prawda na przerażającego szaleńca, który ma zdecydowanie zbyt wiele władzy i zbyt wiele poprzestawianych klepek, ale w zasadzie nie ma tu zbyt wiele do roboty.
W zestawieniu, o wiele lepiej w moich oczach wychodzi film Ridleya Scotta. Nie tylko oferuje spójniejszą fabułę oraz ciekawsze postacie, ale pozostawia także niewyjaśnione tajemnice oraz pole do interpretacji dla nas, stąd m. in. teoria o tym, że Deckard to replikant. Z kolei „Blade Runner 2049” wydaje się być skrojony pod współczesnych widzów, którzy mogli nie widzieć poprzedniej części lub po prostu nie mieć ochoty po nią sięgnąć. Nawet bez obejrzenia „Łowcy Androidów” można łatwo zrozumieć o co tu chodzi i spokojnie spędzić niecałe trzy godziny. Jak dla mnie jest w nim jednak zbyt wiele dopieszczenia i doskonałości.
Co ciekawe, film Villeneuve’a również nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań finansowych. Oczywiście zarobił o wiele więcej niż obraz z 1982 r. 260 mln dolarów przy budżecie w granicy 185 milionów w dzisiejszych czasach nie zaspokoi żadnego studia. Może jest to jednak znak tego, że podobnie jak kilkadziesiąt lat temu kinomaniacy pomylili się co do „Łowcy Androidów”, tak my nie jesteśmy w stanie w pełni doświadczyć „Blade Runner 2049” w chwili obecnej, a gdy miną następne dekady, zupełnie zmienimy swoje zdanie. Póki co stawiam na Ridleya Scotta, a wy?